Rozdział III
Siedzieliśmy u mnie na werandzie. Późna wiosna miała to do
siebie, że albo mamiła kilkoma upalnymi dniami spragnionych ciepła mieszkańców
Chicago lub też bezlitośnie zmuszała ich do przywdziewania kilku warstw
odzieży. Dziś był dzień pierwszego typu. Spoglądałam z ukosa jak Jos kreślił
coś w swoim notatniku. Gdybym go nie znała, pomyślałabym zapewne iż pisze jakiś
romantyczny wiersz. Jednak jako jego przyjaciółka stwierdzić mogę, że dalej mu
do tego niż mi do… dajmy na to sportu. Owym „czymś” było zadanie z fizyki. Ani
trochę romantyzmu, cóż- to cały Joseph Vertigo, umysł ścisły. Ja jako
rozmarzona humanistka miewałam często problem ze zrozumieniem go, jego toku
myślenia. On ze mną nie miał żadnego. Jestem dla niego wręcz przeźroczysta jak
kartka, zawsze potrafi mnie rozszyfrować. To byłoby martwiące w związku,
jednakże w przyjaźni da się wytrzymać. Przywykłam już do tego. Patrzyłam
na niego, i patrzyłam… w końcu oderwał wzrok od notatnika i spojrzał na mnie:
- Co, już koniec na dziś? – zagaił. Mówił oczywiście o moich
„korepetycjach” z tegoż wspaniałego (ani trochę przedmiotu jakim jest fizyka.
Miał mnie uczyć na bieżąco i do sprawdzianów, ale przeważnie sam rozwiązywał te
zadania i myślał, też coś, że przez samo patrzenie cokolwiek do mnie dotrze.
Zdaje się, że robił to tylko ze względu na moją mamę, a w rzeczywistości chyba średnio
mu na tym zależało. Mi w sumie też, więc wymówek mu żadnych nie robiłam.
- To co chcesz robić ? – spytał
- Chętnie bym się gdzieś przeszła. Taką piękną mamy dziś
pogodę. – odparłam, wystawiając twarz do słońca, by złapać kilka cennych
promieni z witaminą D.
- Chodźmy więc. – uśmiechnął się i ruszył w kierunku furtki.
Ja za nim. Przemknęło mi przez myśl, co by było, gdybyśmy chodzili trzymając się
za ręce. Wszyscy zapewnie pomyśleliby, że jesteśmy parą, a tu pudło,
niespodzianka nie!
Wkroczyliśmy na ukwieconą alejkę, rozciągającą się wzdłuż
mojego domu. W takich chwilach jak te po prostu kocham mieszkać na
przedmieściach. Dużo przyrody, mały ruch, klimatyczne miejsca. Nie zazdroszczę
mojej przyjaciółce Cindy mieszkania w samym centrum. Ma blisko do szkoły oraz
do miejsc w których się przebywa, ale co z tego, nie ma tego piękna wokół. Do
wczesnego wstawania i długich dojazdów
już przywykłam, a po szkole nie nęci mnie przesiadywanie w galerii czy pub’ach.
Oddychałam teraz pełną piersią, patrząc się przez siebie. Podziwiałam ukwiecone
jabłonki i wiśnie. Wdychałam ich cudowny zapach.
- Prawda, że pięknie? – spytałam mego towarzysza
- Całkiem przyjemnie. – odparł. Wiedziałam, że nie czuł tego
co ja.
- Tylko tyle? Spójrz, ta wiśnia wygląda jak panna młoda.
- Czy ja wiem. Już bardziej ty mi ją przypominasz. Drzewo
wygląda jak drzewo. – skwitował w ogóle nie podzielając mojego zachwytu nad
pięknem przyrody. Zaraz… ja pannę młodą?
- Ja pannę młodą? Pff też coś.
- Bardziej od tego drzewa. Ty przynajmniej masz w sobie coś,
co warto by było poślubić. A to drzewo, choć bardzo miłe dla oka, jest zawsze
tylko pustym stworzeniem. – odparł ze stoickim spokojem. Ach te jego teksty!
Nigdy nie wiem co odpowiedzieć. Co mam w sobie takiego? Niech powie, co! Ja,
jak to ja, zaczerwieniłam się na te słowa, a on nic nie mówiąc szedł dalej.
Dobrze! Nie będę się dopytywać, o co mu chodziło. Nie chce – niech nie
wyjaśnia.
Dochodziliśmy prawie do głównej drogi. Rozmawialiśmy,
właśnie z czegoś się śmiałam. Obróciłam głowę w stronę ulicy, aż tu nagle po
drugiej stronie, wyrósł niewiadomo skąd ON. Przez chwilę patrzył na mnie tym
nienawistnym wzrokiem lecz już chwilę później spuścił go w dół i przyspieszył kroku. Szedł w
przeciwną stronę, uff, na szczęście, mimo to wolałam się zabezpieczyć:
- Możemy już wracać? – spytałam. – Tu już zaczyna się droga
i hałas, a ja wolę spacerować tam gdzie jest cicho i pięknie.
Jos spojrzał na mnie z ironicznym uśmiechem.
- Taki z pani miłośnik przyrody? A może to ten pan z
naprzeciwka zepsuł pani szyki?
Och jakże Jos bywał czasami bezczelny. Dlaczego on wszystko
wiedział i wszystko w mig zauważał?
- Proszę bardzo śmiej się ze mnie do woli. Nic mnie to nie
obchodzi. Po prostu nie znoszę jego widoku, bo od razu wszystko mi się
przypomina. – z początku wycedziłam przez zęby chcąc brzmieć jako tego, ale
ostatnie zdanie miało wydźwięk, jakby zbierało mi się na płacz. Spuściłam
wzrok. On i tak wszystko wie… Nagle poczułam, że Joseph mnie przytula. Z
początku tylko przyciągnął mnie do siebie trzymając mi rękę na plecach,
jednakże już po chwili spoczęłam w jego ramionach.
- No już, spokojnie Lili. Nigdy nie będę się z ciebie śmiał,
przecież to wiesz. Rozumiem twoje nastawienie do niego, sam również czułbym się
nieswojo w obecności kogoś, kto mnie nienawidzi i to w dodatku bez powodu. –
powiedział cicho, gdzieś spomiędzy moich włosów. W końcu jednak puścił mnie,
jednak cały czas patrzył na mnie tym krzepiącym wzrokiem. Uśmiechnęłam się
blado.
- Masz rację wracajmy. Nie mogę już wytrzymać. Skala
urbanizacji tego miejsca mnie przeraża! Dla mnie urodzonego na wsi to istny
szok cywilizacyjny. – ironizował śmiejąc się jednocześnie. Wystawiłam mu język.
Dobrze, że nie robił z niczego problemu. Zawsze potrafił szybko poprawić mi
humor.
- Że też musieliśmy się na niego natknąć… - myślałam głośno
- Cóż, jako, że wszyscy mieszkamy na jednym osiedlu, to nie
jest to raczej ewenement w skali kosmosu droga Lilian. – odparł beztrosko
- Racja! Jak zwykle racjonalnie panie Vertigo. A biedna
Lilian snuje domysły niewiadomo skąd. – zrobiłam pseudo pokorną minkę.
- Ale przecież on może być seryjnym mordercą ? – spytał niewinnie.
No nie, teraz to już kpił ze mnie w żywe oczy.
- Jos, dosyć. Ok, ok, przyznaję; za bardzo się wszystkim
przejmuję. Już? – wiedziałam, że w potyczkach słownych z nim nie wygram
- Oby już Lilian, oby. – szepnął, przytulając mnie znów na
chwilkę.
Ach. Gdy jestem z nim wszystko jest takie proste. Jednak,
gdy wrócę do domu, to znów najdą mnie wątpliwości i niekończące się
rozmyślania. Och, jak chciałabym mieć mentalność Josa. Czarne lub białe
sytuacje – buena! Mam już dość tych szarych.